czwartek, 13 lutego 2014
Prolog.
Londyn, 31 lipca 1980 rok.
Płacz. Wszystko co było słychać tego dnia, to płacz. Nowo narodzonych dzieci. Zwykle płacz kojarzy się ze smutkiem. Kiedy jednak płacze noworodek, czujemy pewnego rodzaju ulgę. Tego dnia w Świętym Mungu znajdowała się trójka dzieci. Nikt jednak nie czuł ulgi.
- Co jej powiemy kiedy wybudzi się ze śpiączki? - mówiła szeptem jedna z uzdrowicielek do drugiej.
Stały nad łóżkiem wciąż śpiącej po cesarskim cięciu Lily Potter.
- Z tego co wiem, nie wiedziała, że to bliźnięta. - odparła jej pulchna towarzyszka.
- Powiemy tylko o chłopcu?
Druga skinęła głową i udały się do sali, gdzie leżały niemowlęcia. W jednym inkubatorze leżał chłopiec, którego matka urodziła szybko i była z niego niezwykle dumna. Urodziła go dzień wcześniej i od razu po porodzie nadała mu imię Neville. Neville był ulubieńcem wszystkich uzdrowicieli zaraz po tym, gdy przestał płakać, po wdzianiu pieluszki. W sąsiednim inkubatorze znajdował się syn Lily oraz Jamesa Potterów. Również ciemnowłosy. Ten z kolei płakał bezustannie. Gdy uzdrowicielki weszły do pomieszczenia, ku ich zdziwieniu mały Potter spał. Po przeciwnej stronie pokoju w inkubatorze, leżała zakryta kocykiem, martwa dziewczynka. Córka Potterów. Urodzona przez cesarskie cięcie, jedynie w obecności uzdrowicieli i nieprzytomnej Lily, nie oddychała. Uzdrowicielki udały się do ciała dziewczynki.
- Nie dam rady tego zrobić Carmen. - po kościstym policzku poleciała łza.
- Nie mamy wyjścia...
- A gdyby tak... - chuda uzdrowicielka uniosła palec wskazujący do góry. - Wstawmy ją do okna nadziei. W Czarodziejskim Domu Dziecka Merlina. Może... Jest jeszcze nadzieja.
Carmen przez chwilę zastanawiała się nad propozycją swojej towarzyszki. Następnie skinęła głową.
- Uważaj, aby nikt Cię nie zobaczył Madlenne.
Następnie wyszła, poprawiając swoje czarne warkocze i udała się wprost do pokoju pani Potter. Lily, wybudziła się już ze śpiączki i tylko czekała, aż ktoś powie jej, o jej dzieciątku. Gdy tylko uzdrowicielka weszła przez próg, nabrała głośno powietrza do ust.
- To chłopiec. Ciemnowłosy. Gratulację. - powiedziała z uśmiechem Carmen.
Londyn - Czarodziejski Dom Dziecka Merlina, 31 lipca 1990 rok.
Rosaline obchodziła swoje 10 urodziny. Taki dzień zdarza się raz w roku, kojarzy się z prezentami, tortem i radością. Ale Rose, wcale tego nie czuła. Jak na dziesięciolatkę była naprawdę bystra. Wiedziała, że jest tu całe swoje życie. Znała też swoją historię. Została odnaleziona w Oknie Nadziei. Podobno nie oddychała, ale gdy dyrektor domu dziecka, przyłożył różdżkę w miejscu jej serca... Cały organizm zaczął funkcjonować. Rose nie wiedziała jedynie, kto nim wtedy był.
Czarodziejskie domy dziecka różniły się od tych mugolskich. Tutaj dwa razy dziennie, wszystkim dzieciom czytane były Baśnie Barda Beedle'a, a raz dziennie brano ich na podwórko i pozwalano lecieć raz wzdłuż podwórka na miotle. Pod okiem wychowawcy oczywiście. Gdy starsi wychowankowie wracali na wakacje i opowiadali o szkole magii, Hogwarcie wszyscy słuchali z przejęciem. Prawdę mówiąc, było tam naprawdę fajnie. Mimo to, Rosaline czuła pustkę. Powiększał ją fakt, że żadne z dzieci w domu dziecka, nie posiadało nazwiska. Dostawało je dopiero przy adopcji. Adopcja również przebiegała inaczej. Nie było wizytacji, a rodzice nie czekali na dziecko miesiącami. Przychodzili, odbywali rozmowę z dyrektorem, a następnie schodzili do sali, gdzie decydowali, które dziecko wezmą pod skrzydła. Oczywiście kadra w domu dziecka, była mistrzami leglimencji. I nawet najlepsi, nie zdołali nic ukryć podczas rozmowy. W skrajnych wypadkach podawano veritaserum. Tego dnia Rosaline huśtała się samotnie rozmyślając o tym, że za rok będzie się szykowała do Hogwartu. Wtedy stało się coś nieoczekiwanego.
- Dzień dobry Rose. - na huśtawce obok usiadła piękna, niebieskooka kobieta.
- Dzień dobry.
Dziewczynka nie ukrywała zdziwienia, gdy za burzą brązowych włosów nowo poznanej osoby, wyłonił się dyrektor wraz z wysokim mężczyzną, o blond włosach i bardzo jasnej karnacji.
- Nazywam się Anne Ravens, a to mój mąż Paul. Przyjechaliśmy aż z Australii. U nas nie ma domów dziecka... - westchnęła i utkwiła wzrok w jednym punkcie.
- Chcemy Cię zabrać do domu. - powiedział za nią Paul.
Rosaline natychmiast zeskoczyła z huśtawki i pisnęła z zadowolenia. Przyglądała się swoim nowym rodzicom wielkimi zielonymi oczami.
- To znaczy, że teraz będę się nazywać Rosaline Ravens?
Para spojrzała na dyrektora, a ten oficjalnym tonem powiedział.
- Kiedy Cię tutaj przyniesiono, leżała obok Ciebie karteczka.
Po tych słowach wręczył, dziesięcioletniej dziewczynce kartkę, która mówiła o czymś bardzo ważnym. O czymś, czego nikt w świecie magii nie rozumiał.
"Jeśli przeżyje, nazwijcie ją Potter."
Sydney, 1 września 1991 rok.
Anne i Paul niechętnie patrzyli jak Rosaline wsiada do Carbour's Train. Pociąg, który miał ją zabrać do najlepszej szkoły magii i czarodziejstwa w Australii. Do Carbour. Podekscytowana Rosaline trzymała w jednej ręce klatkę ze swoją śnieżnobiałą sową, a właściwie panem sową - Wigiem. W drugiej zaś trzymała plecak pełen podręczników oraz nowiuteńką różdżką. Była to wiśnia, z włosem jednorożca, 14,5 cala, niezwykle giętka.
- Będziecie pisać do mnie listy? - spojrzała na nich z utęsknieniem.
- Tylko jeden na tydzień, bo się nami znudzisz. - zażartował Paul.
Kiedy pociąg zagwizdał Rosaline przytuliła się do Anne, która włożyła jej kosmyk rudych włosów za ucho. Uśmiechnęła się czule i pocałowała ją w czoło.
- Uważaj na siebie słoneczko.
Rose wsiadła niechętnie do pociągu, znalazła pusty przedział i usiadła wyszukując przez okno rodziców. Na peronie 7 i 1/3 było jednak zbyt wiele ludzi, aby ich zobaczyć. Zrezygnowana, przyglądała się klatce z sową i żałowała, że w ich sąsiedztwie mieszkał jedynie Josh, który był na siódmym roku Carbouru. Bardzo chciała znać kogoś w swoim wieku. I wtedy, jak na zawołanie, drzwi do jej przedziału się otworzyły.
- Proszę, powiedz nam, że na nikogo nie czekasz! Chodzimy po całym pociągu i wszystkie miejsca są zajęte! - niska piegowata blondynka patrzyła na Rosaline z nadzieją.
Jej brązowowłosy, wyższy od niej o głowę... Cóż, nie wiadomo czy kolega, czy przybłęda.... Zrobił podobną minę.
- Nie. Ja nikogo tu nie znam.
To wyraźnie uszczęśliwiło dwójkę przybyszów, bo rozsiedli się wygodnie, a blondynka postawiła klatkę z kotem na środku przedziału. Ten głośno zasyczał, a chłopak uciszył go kopniakiem w klatkę. Blondynka spojrzała na niego z oburzeniem i lekceważąco unosząc brwi przeniosła wzrok na Rosaline.
- Nazywam się Dina Jenkiss. - wyciągnęła przyjacielsko dłoń.
- A ja Maverick Grand. Ale mów mi Rick. - również wyciągnął do niej dłoń.
Zmieszana Rose potrząsnęła obie dłonie na raz i powiedziała nieco nieśmiało.
- Rosaline Potter.
- Naprawdę? Jak ten...
- Tak, jak słynny Harry Potter. - pokiwała głową.
Rick z wrażenia, aż podskoczył na siedzeniu.
- Jesteś jego rodziną, czy coś takiego?
Nim Rosaline odpowiedziała, Dina chrząknęła znacząco i znów spojrzała na Mavericka z wyższością. Po chwili dotarło do niej, że nikt nie zrozumiał jej zachowania powiedziała:
- Po pierwsze... Nie można być "czy coś" rodziną. A po drugie, chyba każdy czytał Historie Magii i wie, że Harry Potter nie ma rodziny.
Przez resztę podróży sprzeczali się o wszystkie rzeczy, poczynając od tego, że czarny kot Diny - Smarkacz, za bardzo hałasuje, po to, aby później wspólnie się z tego śmiać. Rose, uznała to za oznakę przyjaźni i po chwili również włączyła się do dyskusji. Wkrótce jedli razem czekoladowe żaby, rozmawiając o tym, do jakiego domu chcieli by trafić. Carbour znajdował się na wzgórzu blisko plaży. Nie był zamkiem jak Hogwart. Był starym wielkim promem. A przynajmniej z zewnątrz. W środku znajdowały się komnaty, schody i korytarze, zupełnie jak w zamku. Było w nim pięć domów. Dom lisa - Vulpenir, dom geparda - Raptuff, dom smoka - Dracsinn, dom feniksa - Ignisdraw i ostatni dom motyla - Papilltrown. Gdy Rose usłyszała te nazwy po raz pierwszy zaczęła się śmiać, ale od razu odezwała się Dina, tłumacząc, że nazwiska wielkich założycieli pochodzą z łaciny i to wstyd się z nich śmiać.
- A Ty, gdzie chciałabyś trafić? - powiedział Rick i przypadkiem kopnął w klatkę Wiga.
Nagle drzwiczki uchyliły się, a Wig wyleciał przez otwarte okno w przedziale i zaczął wędrować po pociągu.
- Wig! - Rose od razu rzuciła się w pogo za sową.
Nawet nie zauważyła jak Dina i Rick pędzą za nią.
____________________________
To kolejna historia ode mnie, ponieważ moja stara dobiega już końca. Stwierdziłam, że czas mieć coś na boku :D zobaczymy jak Wam się spodoba. Załączam godło Carbouru, a także informuję, że kolejny rozdział będzie miał miejsce w roku 1991, a potem nastąpi przeniesienie do roku 1995 :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)